W Berlinie spędziliśmy 4 dni. Właściwie to, 3, jeśli odliczyć to, co nam odpadło z powodu takich, a nie innych godzin przyjazdu i wyjazdu.
Zafundowaliśmy sobie mordercze tempo, jeśli chodzi o poznawanie Berlina, bo następnym razem, gdy tam wrócimy, chcemy już wiedzieć, co i jak i nie biegać w kółko ;)



Opis pierwszego dnia znajdziecie tu



Dzień II

Nie ma zmiłuj się, bo o 10.10 każdego dnia z naszego hostelu można podłączyć się do darmowego touru po Berlinie (tu więcej o idei darmowych wycieczek) – świetna sprawa, bo pobieżnie biegnie się z przewodnikiem po kilkunastu ważnych dla Berlina miejscach, w które później można wrócić na spokojnie, a przynajmniej wie się, gdzie są, jak są wobec siebie rozmieszczone i dlaczego są ważne. Przewodnik świetny, bardzo kompetentny i, ekhem, całkiem przystojny :D Akurat ten nasz.
W każdym bądź razie pomimo zmęczenia dniem pierwszym, wyruszyliśmy potulnie o 10.10 na zwiedzanie.


Nie będę opisywać trasy touru, możecie o niej poczytać tu.

Po zakończeniu tej „przebieżki” nieco padaliśmy na pyszczki, ale mocna kawa postawiła nas na nogi i byliśmy gotowi na spotkanie z naszymi kochanymi mordkami czyli moim Bratem i Jego Ukochaną Kiką, która doleciała do Berlina w sobotę czyli naszego drugiego dnia :)



Pierwsze wspólne kroki skierowaliśmy do Monsieur Vuonga czyli wietnamskiej knajpy z tak obłędnym jedzeniem, że chciałam wylizać talerze. Wszystkie :D Warto odstać tam swoje w kolejce i poczekać na stolik. Na pewno tam wrócimy!
Króciutka karta, warto zapytać o danie dnia.
Na naprędce zrobionych zdjęciach prezentują się m. in rewelacyjnie doprawiona sałatka z pierożkami, wprost rozpływająca się w ustach kaczka (w sosie, którego smak będę jeszcze pewnie długo starała się odtworzyć i który wyjadaliśmy łyżkami od zupy, hihihi) i obowiązkowa zupa Pho Bo czyli wersja z wołowiną. Ta wołowina… Aaaaaaaaa!







Tuż przy lokalu Monsieur Vuonga…
MARIMEKKO!
Musiałam tam wejść. A jak już wlazłam, to zostawiłam tam KILKA ojro :D (niebawem pokażę, co sobie sprezentowałam) :D
Zdjęć nie robiłam. Zapomniałam o zdjęciach. Proszę mi wybaczyć ;)
Zrobiłam tylko z zewnątrz. O, nawet odbijam się w oknie wystawowym ;)))





Upojeni szczęściem (pyszne jedzenie plus pyszne zakupy) wróciliśmy w okolice Der Hackesche Markt, żeby pokazać naszym Robaczkom Die Hackeschen Höfe. I pokazaliśmy. Ale to, co znaleźliśmy obok…
Pojęcia nie mam, czy ta kamienica i jej dziedzińce się jakoś nazywają, ale samego street artu jest tam na dobre godziny podziwiania.
Wchodzi się dosłownie w bramę obok eleganckiej kamienicy Die Hackeschen Höfe, również od ulicy Rosenthaler Straße, i jest się w zupełnie innym wymiarze :)
Miejsce dla mnie!











Po tej dawce wrażeń wizualnych powędrowaliśmy na wielkie zakupy spożywcze w azjatyckim sklepie w pobliżu Alexanderplatz (raj dla lubiących gotować egzotyczne potrawy!!!), następnie zataszczyliśmy je do hostelu, odświeżyliśmy się i znowu daliśmy się wciągnąć w imprezowy rytm Berlina. Tym razem tylko do 1.00 w nocy ;)))

Imprezowanie jest fajne, zwłaszcza z Bratem, którego się bardzo kocha ale rzadko widuje :)
I fajne jest mieć zaopatrzoną spiżarnię i w galangal i w pastę krewetkową i w pastę do tom yum i w mleko kokosowe w proszku i w żelki mango i w liście limonki i w kilka jeszcze mmmmmm pyszności ;D


W poniedziałek zapraszam na ostatnie dwa dni w Berlinie ;)









5 komentarzy

  1. podoba mi sie ta twoja wycieczka,z kazdym dnien,bardziej sie nakrecam:P

    OdpowiedzUsuń
  2. Kultura w Berlinie jest wysoko rozwinięta

    OdpowiedzUsuń
  3. Marzy mi się wyjazd do Berlina i zwiedzenie tego miasta. Istna mieszanka kulturowa...

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy komentarz. Każdy komentarz jest mądry i potrzebny! Kocham komentarze!!! ;D

Obsługiwane przez usługę Blogger.

Instagram